Ekspedycja przez piaski

 Piotr Subik

Ta historia zaczyna się od wyprawy naukowej do Afryki starem 266, którą pod okiem prof. Jerzego Jaskólskiego odbyli w 1984 r. studenci Politechniki Krakowskiej. Wśród nich Jarosław W. Lasecki, dziś biznesmen, wtedy student Wydziału Mechanicznego.
Przyszli inżynierowie wyruszyli na Saharę, by sprawdzić w trudnych warunkach ciężarówkę, która miała być eksportowana na Czarny Ląd. - Testowaliśmy Ją tak skutecznie, że wróciliśmy do Polski na pięciu, zamiast sześciu, cylindrach silnika i z urwanym na piaskach Sahary zawieszeniem - wspomina Lasecki.
Zaraz potem wpadł on więc na pomysł, by wrócić na pustynię, lecz tym razem samochodem marki UAZ. Z tyłu głowy kłębiła mu się też myśl, by zerwać z marazmem PRL-u, liznąć nieco świata. Szybko zainteresował tym przyjaciół, wśród których prym wiedli dwaj inni studenci PK: Jerzy Donimirski (internowany kilka lat wstecz za wmurowanie na Rynku Głównym płyty z napisem: „Nie oddamy Sierpnia") i Wojciech Starowieyski; a także absolwent turystyki na AWF, a student germanistyki na UJ Piotr Wilczek. Znali się dobrze; wszyscy, choć w różnym stopniu, czuli się rebeliantami.
- Porywaliśmy się z motyką na słońce. Taki wyjazd, w cieniu politycznej nocy, można porównać tylko do wyprawy w obecnych realiach na biegun północny. Jednak okazało się, że najbardziej nierealny pomysł da się zrealizować. Trzeba tylko chcieć. A w grupie przychodzi to łatwiej - stwierdza po latach Jerzy Donimirski.
Gdy potem, w Afryce, pytano ich o przygotowania do wyprawy, w języku angielskim, niemieckim, francuskim nie potrafili znaleźć odpowiednika polskiego słowa „skombinować", by trafnie opisać, jak się do niej sposobili.

Kupiony z demobilu IMZ-469,
twór radzieckiej myśli technicznej, którego silnik Lasecki rozłożył na części, a potem złożył na nowo, miał kilka cech charakterystycznych. Po pierwsze: nie mógł jechać szybciej niż 70 km/h. Po drugie: części zamienne można było znaleźć na pierwszym lepszym złomowisku. Próżno było zaś szukać w Polsce rzeczy, jak kanistry na wodę, wyciągarki, porządne plecaki itp. Na niczym też spełzły próby zakupu opon terenowych. Nie pomógł nawet papier, że są potrzebne do... rozrzutnika nawozu; udało się je wycyganić dopiero od ruskiego sołdata w Dreźnie.
Niełatwo szło też z paszportami, wizami; zdarzało się im zaczepić na ulicy... Murzyna - z prośbą, by rodzina z Afryki przysłała zaproszenia. Gwarantem, że nie zrobią głupstwa, stał się prof. Roman Ciesielski, były rektor PK. Jednak podczas pożegnania na uczelni nie padło ani słowo o powrocie; rzekł im tylko: „Do zobaczenia!". Jakby puścił oko...
Lasecki: - Planowaliśmy podróż na trzy-cztery miesiące, ale mieliśmy świadomość, że jeśli potrwa pól roku, nic się nie stanie, jeśli rok - też nikt z tego problemu nie będzie robił.
Z paką pełną chleba w puszkach, mleka skondensowanego i w proszku, wódki oraz spirytusu - od tych, którzy byli w Afryce, słyszeli: „Po pierwsze - spirytus, po drugie - spirytus, po trzecie - jak zabraknie spirytusu, może być też whisky!" - na początku czerwca 1985 r. ruszyli na południe Europy. Lasecki i Do-nimirski UAZ-em, Starowieyski i Wilczek - motocyklami MZ.
Plan był taki - 25 tys. km przez Europę, Maroko, Algierię i Niger do Lagos w Nigerii. Stamtąd powrót statkiem handlowym do Gdyni albo Świnoujścia. Nie są do końca przekonani, czy plan pozostania na Zachodzie zrodził się w Polsce, czy dopiero podczas wyprawy. Piotr Wilczek twierdzi: - Dla mnie jechać na Wschód czy na Zachód by to wtedy obojętne. Miałem ogromną chęć zrobienia czegoś niekonwencjonalnego.
Przez Europę jechali.

Spokojnie, powoli, wzbudzając sensację
- sowieckie auto za żelazną kurtyną to była rzadkość! NRD, RFN (kilka tygodni spędzonych na zarobku) aż po Gibraltar. Po pokonaniu cieśniny, w Ceucie, powitała ich Afryka. Trzymali się wybrzeża Atlantyku, podróżując przez Casablance, gdzie został opel asconia, który Wilczek i Starowieyski dostali w RFN za motory. Po szutrach, wertepach dawał radę; dalej mógłby mieć kłopoty.
Za kierownicą UAZ-a zasiadali na zmianę, najczęściej Lasecki i Donimirski. Trzeba się było się budzić nawzajem, gdy kierowcy opadała głowa, a samochód wisiał nad przepaścią serpentyn. To były najbardziej przerażające chwile podczas wyprawy. Albo te, gdy okradali ich Arabowie. Albo wcześniejsze, kiedy sądząc we mgle, że jadą na stację paliw, trafili pod bagnety strażników z NRD - bo to już była granica.
UAZ spisywał się dobrze. Psuła się tylko pompka paliwowa, ale mieli ich kilka. Pod maskę wkładali cegły, by pęd powietrza chłodził silnik. Od kręcenia kierownicą bolały dłonie, ramiona, barki. Spali pod gołym niebem, w namiotach, w samochodzie; gotowali na kocherach albo folgowali żołądkom w lokalnych knajpach (tanie owoce, ktiskus, chleb podpłomykowy). Przed chorobą chroniła obowiązkowa pięćdziesiątka alkoholu pita zawsze po umyciu zębów.
Po zwiedzeniu Marrakeszu ruszyli w Atlas Wysoki, wprost na przełęcz Tizi-n-Tiszka. - To tam zrobiliśmy „najlepszy" biznes naszego życia - śmieje się Wojciech Starowieyski. Przełęcz to lepianki, stoisko z pepsi i coca-colą oraz kilkudziesięciu Berberów o smagłych twarzach ze swoim: , Ile dasz? Ile dasz?", potrafiących wcisnąć masową produkcję jako unikatowe jaja z malachitu. I za grube dolary niby srebrne bransolety, warte w rzeczywistości kilka centów.
Stąd kierowali się w stronę granicy z Algierią, przez dalszą część Sahary, wreszcie przez góry Ahaggar, chcieli się przedostać do Tamanrasset. Jednak podróż skończyła się wcześniej; to był czas, gdy odżyły marokańsko-algierskie niesnaski, gdy uaktywnił się znów Front Polisario.
Może ci, którzy ich zatrzymali na granicy, rzeczywiście mieli w rękach kałasz-nikowy, a może tylko wyobraźnia wyolbrzymiała zagrożenie. Na pewno jednak na tablicy przy szlabanie napisano dosadnie „DANGER". - Gdybyśmy próbowali brnąć dalej, byłby to akt niebywałej odwagi. Albo głupoty - mówi Jarosław Lasecki. Plan przebrnięcia przez Saharę legł w gruzach. Ale wkrótce, w osadzie Zagora, zdarzyło się

coś, co zmieniło ich życie.
Tak przynajmniej można sądzić z perspektywy czasu.
Siedzą brudni, zarośnięci, przy stoliku z beczki po ropie, piją pierwsze od wielu dni piwo, jedzą kurczaki z grilla. - Nagle podjeżdża biała toyota, otwiera sie szyba, czujć powiew chłodu klimatyzacji na twarzy, a kierowca pyta: Może byście chcieli zagrać w filmie?". Nie wiemy, o co chodzi, wiec tylko śmiejemy sie.... - tak to zapamiętał Lasecki.
Bohaterem filmu kręconego przez niemiecką TV był Charles de Foucault, arystokrata, pięknoduch, który po nawróceniu szerzył religię chrześcijańską wśród muzułmanów z plemienia Tuaregów, będąc równocześnie podporą dla żołnierzy Legii Cudzoziemskiej. Okazało się, że młodzi Polacy dzięki filmowcom nie tylko mogą liczyć na nocleg w porządnym hotelu, ale za występ w roli legionistów dostaną pieniądze. Zgodzili się.
Pracują na planie z Niemcami, Francuzami, Szwajcarami; bez przerwy prowadzą z nimi dyskusje. - I to chyba właśnie wtedy pojawił się pomysł, by po Afryce nie wracać do domu, by spróbować poznać inne życie. Studiować w Europie, ale innej - normalnej, wolnej - mówi Jarosław Lasecki.
Trochę rozbijają się po Maroku, ale ich drogi zaraz się rozchodzą. Wracają do Europy. Znów parami.
Lasecki z Donimirskim trafiają pod skrzydła Wernera von und Zur Miihlena, mieszkają w baszcie jego zameczku w Westfalii. Lasecki spędza tam 10 lat, studiuje na Uniwersytecie Paderborn i Politechnice RWTH w Akwizgranie. Doświadczenie menedżerskie nabywa w Boston Consulting Group. Mówi o efektach wyprawy: - Zawsze byłem niespokojnym duchem. Gdyby nie Afryka, moje życie potoczyłoby się zapewne w równie spektakularny sposób.
Donimirski szybko wyjeżdża z Niemiec do USA, spędza trzy lata w Kalifornii. Pracuje w biurze, zdobywa uprawnienia architekta.
Wilczek ze Starowieyskim w październiku 1985 r. docierają przez Hiszpanię, Francję, Belgię także do Niemiec. Jeszcze w Ceucie omal nie dają sobie podrzucić do niepilnowanego opla narkotyków, niepomni przestróg przed handlarzami haszyszem.
Spędzają w RFN pól roku: pracują, uczą się, by ostatecznie wyjechać „em-zetkami" do Londynu. Piotr zarabia tam na budowie, Wojciech jako kurier motocyklowy. Starowieyski: - Nie mieliśmy żadnych wielkich oszczędności, żyliśmy jak normalni ludzie. Nie było ciułania każdego funta czy wcześniej marki.
Oni dwaj najwcześniej

wracają na stałe do Polski,
autobusem kursowym z Wielkiej Brytanii, w sylwestra 1986/87. Motocykle zostają na wyspach. Piotr podejmuje pracę w Centrum Młodzieży im. Henryka Jordana, odpowiada za wymianę międzynarodową. Na wiosnę 1991 r. zakłada firmę; do dziś organizuje ona konferencje, targi, eventy itp. - Afryka ukształtowała mnie, pomogła w nauczeniu się podejmowania ryzyka. Nie mam problemów z pakowaniem się w sytuacje niepewne - mówi Piotr Wilczek. Kilim z oślej wełny, który przywiózł z Maroka, zjadły mole...
Starowieyski zaraz w 1989 r. zakłada spółkę rodzinną, która zajmuje się produkcją sprzętu turystycznego, m.in. namiotów, a potem firmę projektującą i produkującą elementy oświetleniowe. Mówi: - To nie byt wyczyn, traktowałem wyprawę jako zwykłą przygodę. Dzięki niej każdy z nas poszedł drogą niezależności.
Donimirski, choć sądził, że spędzi w USA dziesięć lat, wraca prędzej; decyzja zapada, gdy czyta w gazecie o rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Teraz mówi o sobie tak: -Architekt, który ożywia zabytki, wprowadza je w XXIw. Ma w Krakowie cztery hotele, podniósł z ruin zameczek w Korzkwi.
Najdłużej na Zachodzie przebywa Lasecki; wraca do ojczyzny dopiero w połowie lat 90., kiedy po śmierci ojca musi się zająć rodzinnymi sprawami. Tworzy pierwszą w Polsce sieć dyskontów spożywczych, odbudowuje zamek w Bobolicach, zarabia w branży nieruchomości komercyjnych, dogląda rozległych włości na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Krótko, w latach 2005-07, zasiada w Senacie RP. Nawet nie zastanawia się, co stało się z UAZ-em. Z Niemiec do Polski ściągną! go jego brat, Dariusz; potem sprzedał lub komuś podarował. - Nie szukam go, bo wiem, że zaraz naszłaby mnie chęć dokończenia eskapady - uśmiecha się Lasecki. - Ciągle czuję niedosyt. Zwłaszcza że jest szansa na powtórzenie wyprawy -i to z sukcesem. Tym razem technikę mielibyśmy po swojej stronie... - podobne myśli ma Donimirski. Wtedy 25-, teraz 50-latkowie fizycznie zmienili się na pewno, mentalnie - raczej nie. A Sahara wciąż czeka...

Piotr Subik

źródło: Dziennik Polski (07.01.2011)